fot. Karol Budrewicz
Szyfmaneria. Felieton Janusza Majcherka
Widzowie niezapomnianego Kabareciku Olgi Lipińskiej zapewne pamiętają czołówkę, w której Jan Kobuszewski rozpaczliwie krzyczy: „Kurtyna w górę!”. Zatem o kurtynie, bo też jest ku temu okazja.
Sprawiliśmy sobie w Teatrze Polskim nową kurtynę. Zastąpiła tę, która zawisła na początku dyrekcji Kazimierza Dejmka, czyli ponad czterdzieści lat temu i już się zużyła, nie mówiąc już o zwałach kurzu, który zdążyła zgromadzić.
W gwarze teatralnej o kurtynie mawia się szmata. „Szmata poszła”, czyli zaczyna się przedstawienie. W starej polszczyźnie nazywano ją zasłoną, firanką, zaponą, oponą, gardiną. Jeszcze Gombrowicz otwiera Ślub słowami: „Zasłona wzniosła się”.
Kto bywa w Teatrze Polskim, ten wie, że nasza „szmata” zaleca się okazałym rozmiarem: 11 metrów szerokości i 8 wysokości. Jej materia jest udrapowana, więc żeby coś takiego uszyć potrzeba nie wiem, ile tkaniny, zresztą grubej i ciężkiej. No i trzeba to to zawiesić.
Dół kurtyny ozdabiają długie, złote i strojne frędzle, które w dawnych czasach nazywano kutasami, ale wtedy to słowo nie budziło skojarzeń obscenicznych. Czego dowodem słynny dialog Łatki i Filipa z Dożywocia Fredry, dotyczący czapki z frędzlem (lubo też z chwostem):
Łatka. Wszakżem czapkę dał z kutasem,
Czapkę piękną.
Filip.
Grat obdarty,
Chyba wróble straszyć czasem.
Łatka.
Ale kutas!
Filip.
Piękna czapka.
Łatka.
Ale kutas!...
Filip (ironicznie).
Luba! miła!
I cóż miałem z tego datku?
Łatka.
Ale kutas, kutas, bratku...
Filip.
Cóż u diabła z tym kutasem!...
W przedstawieniu Łapickiego, z 1996 roku, kurtyna bardzo powoli się podnosiła, a grający Łatkę Wojciech Pszoniak przybywał na scenę z widowni i lubieżnie gładził frędzle. Ale reżyserowi i aktorowi nie chodziło o sianie zgorszenia, lecz o to, że kutasy są złote, a Łatka jak wiadomo – lichwiarz.
Z historii wiemy, że kurtyna, zwana auleum, funkcjonowała już w teatrze rzymskim. Zasłonek używano w średniowiecznych misteriach, a także na tak zwanej scenie terencjuszowskiej w dobie Renesansu. Wykorzystywane były nawet w wysoce umownym teatrze elżbietańskim. Ale czasy świetności przyszły wraz z teatrem barokowym i trwały przez dobre trzy wieki. Szmaty bywały okazałe zdobne, niekiedy malowane przez malarzy; dobry przykład: Siemiradzki, który namalował kurtynę dla Teatru Miejskiego w Krakowie. Czy unosiły się w górę, czy rozsuwały na boki stanowiły o magii teatru. Sprawiały, że widzowie mieli poczucie iluzji, a często gęsto bywali zaskoczeni obrazami scenicznymi, które objawiały się wraz z otwarciem kurtyny.
Było, minęło. W dwudziestym wieku rozmaici reformatorzy teatru wzgardzili kurtyną, która, wraz z gongiem oznajmującym początek spektaklu, przestała być atrybutem sztuki teatralnej. Stanowi dziś wielką rzadkość, a nieliczne teatry, które jeszcze jej używają, postrzegane są jako anachroniczne skanseny. No, cóż: przemija postać świata.
Kurtyna, wzgardzona przez artystów awangardowych, płatała niekiedy figle. Na początku lat siedemdziesiątych Józef Szajna, nowator co się zowie, wystawił w Teatrze Polskim Fausta. I postanowił, zapewne dla eksperymentu, użyć archaicznego w jego mniemaniu znaku. Na premierze kurtyna zaczęła się powoli wznosić, odsłaniając nogi aktorów, mnie więcej po kolana. I nagle zatrzymała się. Publiczność, świadoma, że przyszła na przedstawienie co najmniej nowoczesne, przyjęła koncepcję z uznaniem. Ale obraz się nie zmieniał i cokolwiek się dłużył, jedynie aktorskie kończyny poruszały się z narastającą nerwowością, rzekłbym nawet – w panice. Goethe napisał wprawdzie w Fauście: „Trwaj chwilo, chwilo jesteś piękna”, ale kontemplacja nóg w końcu zamieniła się w konsternację. Czy podziwiany w świecie scenograf-reżyser, guru awangardy, aby nie przesadził? Nie. Za kulisami wpadł w szał, bo mechanizm sterujący kurtyną po porostu się zepsuł i premierę trzeba było przerwać i zaprosić widzów na inny dzień. Ironii dopełnia fakt, że tego innego dnia sytuacja się powtórzyła.
Dla porządku i prawdy historycznej dodam, że w Fauście Szajna wykorzystał tak zwaną żelazną kurtynę, która służy odcięciu ognia, gdy w teatrze przydarzy się pożar. Jedynie w szczególnych razach pełni funkcje artystyczne. Klasyczna kurtyna, przynajmniej w Teatrze Polskim, obsługiwana jest przez maszynistę. Zdarza mi się często stać w kulisie, przy stanowisku inspicjenta i obserwować finał przedstawienia. Ileż to razy słyszałem dyspozycję: „Paweł, do kurtyny!”. I zjawiał się Paweł Witkowski w roboczych rękawicach, zajmował miejsce przy grubych linach i na zmianę, z wielkim wyczuciem, opuszczał i podnosił kurtynę. Czasem wiele razy, jeśli przedstawienie wzbudzało aplauz widzów.
Już więcej tego nie uczyni. Nasz kolega, Paweł Witkowski zmarł nagle i przedwcześnie. Kurtyna spadła na zawsze.