Strona korzysta z plików cookies.

Dowiedz się więcej
Włącz tryb kontrastowy

Szyfmaneria: Duchy. Felieton Janusza Majcherka

Okładka

Nina Andrycz, Andrzej Kondratiuk, "Lustro (Wakacje z diabłem, Lustro królowej)", reż. Zygadło Tomasz, premiera 21.10.2000
Na zdjęciu: Nina Andrycz – Aktorka

fot. Lucjan Fogiel

 

 

Szyfmaneria: Duchy. Felieton Janusza Majcherka

Premiery teatralne planuje się, wiadomo, z wyprzedzeniem – nawet znacznym. W zeszłym roku, niemalże o tej porze, gdy bezlitosny żar lał się z nieba, a ziemia skwierczała, siedziałem w zaciemnionym pokoju, pracując nad scenariuszem Opowieści wigilijnej, którą Wojtek Czerwiński przygotowywał, jakżeby inaczej, na grudzień. 

Rzec można, iż Duch Bożego Narodzenia i inne upiory z nieśmiertelnego opowiadania Dickensa nawiedziły mnie w apogeum kanikuły. Z rozżarzonej Warszawy AD 2024 przeniosłem się do zimnego i zaśnieżonego Londynu sprzed blisko dwustu lat. Dla podtrzymania nastroju słuchałem tak zwanych Christmas albums, czyli świątecznych płyt rozmaitych sławnych wykonawców: Binga Crosby’ego, Franka Sinatry, Deana Martina… Trochę ni w pięć, ni w dziewięć, prawdę mówiąc, bo między moralitetem o podłym Scrooge’u i jego zmorach a czerwononosym reniferem Rudolfem jest jednak różnica, nie tylko historyczna.

Z tych nieco sprzecznych klimatów zrodziły się we mnie wspomnienia o duchach, rzecz jasna – teatralnych. 

Przez dobre ćwierć wieku pracowałem w redakcji „Teatru” i jeździłem jak kraj długi i szeroki oglądać przedstawienia. Pociągi, tanie hotele, byle jakie knajpy – zwłaszcza w latach osiemdziesiątych. Niekiedy zdarzało się, że gospodarze oferowali pokój gościnny w teatrze. Było to, owszem, wygodne, ale oznaczało, że po przedstawieniu aktorzy i widzowie wychodzili, a ja zostawałem sam w opustoszałym budynku, mając za ewentualne towarzystwo nocnego portiera. 

Powiem wam, że nocą teatr staje się miejscem z lekka demonicznym, szczególnie, gdy ma za sobą długą historię. Co za dnia wydawało się przytulne i oswojone, gwarne i ruchliwe, teraz odsłaniało swoją mroczną i upiorną stronę. Ileż to tajemniczych kroków słyszałem, kuląc się ze strachu w udzielonym mi pokoju; ileż dziwnych stuków-puków, trzasków, skrzypień, żałośliwych westchnień, jęków, zawodzeń, chichotów przyprawiających niemal o obłęd. A i klamka potrafiła się poruszyć i ktoś napierał na zamknięte drzwi, dysząc, a nawet szepcząc coś niewyraźnie. Zdarzało się, że przeczekawszy bezsenne godziny, uciekałem nad ranem, żeby odjechać pierwszym pociągiem.

Raz, we Wrocławiu, nie miałem się gdzie podziać. Igor Przegrodzki, wielki aktor, którego uwielbiałem, oddał mi litościwie swoją garderobę na nocleg. Po przestawieniu (była to bodaj Historia konia wg Tołstoja w reżyserii Marka Rozowskiego) czekałem aż Igor się rozcharakteryzuje. Siedział w garderobie przed lustrem i z wileńskim zaśpiewem i właściwą sobie emfazą opowiadał historie z młodości, a ja słuchałem jak urzeczony. W końcu poszedł do domu, życząc mi dobrej nocy. No faktycznie była dobra. Gdy tylko zostałem sam, lustro jakby ożyło: jego tafla zaczęła falować i emitować niebieską poświatę. Wprawdzie zostałem przez Igora potraktowany koniakiem, ale w ilości, powiedziałbym, medycznej, która w żadnym wypadku nie mogła mi zamącić umysłu. Po prostu w lustrze zaczęły się ukazywać duchy wrocławskiego Teatru Polskiego. Rozpoznałem Jakuba Rotbauma, który coś do mnie mówił, ale w jidysz, więc nic nie zrozumiałem. A po dyrektorze Rotbaumie objawił się Edmund Wierciński. Ten nic nie mówił, tylko przewracał oczami. Trzecia zjawa śpiewała po niemiecku arię z Zemsty nietoperza, więc uznałem, że straszy od czasów Theodera Löwego.

Nie wszystko, co się wtedy działo, pamiętam (zapewne ze strachu), dość, że zostawiłem w garderobie Igora norweskie, wełniane skarpety, które po paru dniach przybyły do mnie w gustownej paczuszce.

Przygód z lustrem i duchami miałem więcej. Nasza garderobiana w Teatrze Polskim, pani Basia, odchodziła na emeryturę. Zanim to nastąpiło poprosiła mnie do siebie i wręczyła mi spory pakunek. Zdjąłem zabezpieczającą folię i wyłoniło się duże okrągłe lustro oprawione w zdobną metalową ramę. „Co to?” – pytam, a pani Basia powiada, że zwierciadło zostało kiedyś zrobione w pracowni naszego teatru do przedstawienia, w którym grała Nina Andrycz. Gdy przedstawienie zeszło z afisza, pani Nina zachowała rekwizyt i trzymała go w garderobie. Rozstając się z teatrem, podarowała lustro pani Basi, ta zaś na odchodnym postanowiła podarować je mnie.

Byłem ujęty, podziękowałem i zabrałem lustro do domu, gdzie – rad z prezentu – znalazłem dla niego stosowne miejsce. Napawałem się nim do momentu, gdy, zwykle późnym wieczorem lub w nocy, w lustrze zaczęła się ukazywać pani Nina. Patrząc z wyrzutem, mówiła niby do mnie, ale tekstem, który znałem z relacji ex-dyrektora naszego teatru Jarka Kiliana. Opowiadał mi Jarek, że któregoś razu przyszła do jego gabinetu pani Nina, licząca sobie wtedy blisko dziewięćdziesiąt lat i z dobrze znaną manierą w głosie oznajmiła: „Paaanie dyrektooorze, to już ostatni moment, gdy mogę jeszcze pokaaazać się na scenie w dezabiiilu. Oczekuję stosownej roooli”.

Nie wiem, dlaczego Andryczówna mnie straszy skoro to Kilian nie spełnił jej oczekiwań.