Strona korzysta z plików cookies.

Dowiedz się więcej
Włącz tryb kontrastowy

Okładka

Artur Oppman (Or-Ot), "Zaczarowana królewna", reż. Kazimierz Dejmek, premiera 23.05.1992
Na zdjęciu: Wiesław Gołas jako Hula Babula

fot. Juliusz Multarzyński

 

 

Szyfmaneria: Gołas. Felieton Janusza Majcherka

95 lat temu, 9 października urodził się Wiesław Gołas. Jak wiadomo – aktor. A może już nie wiadomo. Pożegnalną rolę Gołasa, niewielką, widziałem w roku 2006 na scenie Teatru Polskiego, w Jak wam się podoba Shakespeare’a, za dyrekcji Jarka Kiliana i w jego reżyserii. Potem aż do śmierci w 2021 nie grał ani w teatrze, ani w filmie, który zresztą zapomniał o nim znacznie wcześniej. Ostatni, w jakim wystąpił powstał bodaj w 1985 roku. To zanikanie pamięci o wybitnym, jeśli zgoła nie wielkim aktorze, postępuje od lat i jak na ironię odzwierciedla jego własny problem, którego specjalnie nie krył. Miał kłopoty z opanowaniem roli. I nie dlatego, że cierpiał na jakąś przypadłość, nie. Teksty nie wchodziły mu do głowy i już. Traktował to z humorem, opowiadając jak siada z egzemplarzem w wygodnym fotelu, czyta kwestię i zamyka oczy, żeby ją przyswoić. Następnie zasypia. Gdy się budzi, nic nie pamięta.

Niejedna wpadka zdarzała mu się podczas przedstawień. Widywałem takie w Teatrze Polskim: Gołas improwizował własnym tekstem, czyli w gwarze aktorskiej: szył; albo nadrabiał mimiką, a koledzy to ogrywali, mówiąc niekiedy za niego. I wszyscy świetnie się bawili.

Wojciech Młynarski napisał dla Gołasa wyborną piosenkę na temat jego trudności z zapamiętywaniem tekstów, a Gołas śpiewał ją z ogromnym poczuciem dystansu do samego siebie. Klasa.

Wreszcie żarty się skończyły i Gołas przedwcześnie zniknął z pola mojego widzenia.

Skoro on nie pamiętał, to my pamiętajmy. Był artystą fenomenalnym i jedynym w swoim rodzaju. Dla mnie pozostanie niezapomniany.

Jako że byłem chłopcem przedwcześnie rozgarniętym (co mi na dobre nie wyszło) od wczesnego dzieciństwa obcowałem z rozmaitymi wytworami artyzmu, bez opamiętania czytając, chodząc z ojcem do kina, słuchając muzyki w radiu i z płyt (także ucząc się gry na pianinie) i oglądając programy telewizyjne jak leci, nie wyłączając przemówień towarzysza Wiesława i audycji typu W domu i w zagrodzie. Telewizor istniał od zarania moich wspomnień – Szmaragd z wielkim drewnianym pudłem i malutkim ekranem, który raz po raz wyświetlał informację: „Przepraszamy za usterki”. Tylko teatru nie było w miasteczku, ale działał zespół amatorski pod kierunkiem mojej mamy, więc nie mogłem nie złapać tak zwanego bakcyla. No i rzecz jasna obowiązkowy Teatr Telewizji we wszelkich swoich formach: poniedziałkowy, czwartkowa „Kobra”, Estrada Poetycka, Młodego Widza i dla dzieci.

Wszystko to działo się w latach sześćdziesiątych i wtedy też Wiesław Gołas stał się dla mnie postacią rozpoznawalną. Zdaje mi się, że najpierw zobaczyłem go w serialu kryminalnym Kapitan Sowa na tropie, w którym zagrał tytułową rolę milicjanta prowadzącego dość pocieszne śledztwa. Nosił płaszcz, a jakże, ortalionowy i kapelusz z małym rondem. Przez bodaj osiem odcinków (produkcję dalszych zarzucono i słusznie) usiłował rzucić palenie, raczej z marnym skutkiem. Wytężona dedukcja a la Sherlock Holmes zmuszała go do sięgnięcia po papierosa.

Sowie towarzyszył drugi stróż prawa, umiarkowanie lotny, niemniej pomocny. Grał go popularny łódzki aktor Michał Szewczyk. I ja tego gamoniowatego Szewczyka coś bardziej wtedy lubiłem niż Gołasa, który wydawał mi się kostyczny jakiś i nieprzenikniony. W każdym razie serial, pomyślany ni to serio, ni to z przymrużeniem oka, był wybitnie niewydarzony, choć w obsadzie znalazło się wielu świetnych aktorów, a reżyserem był Stanisław Bareja (wtedy jeszcze zupełnie nie „kultowy”).

Wprawiając w obroty moją pamięć, uświadamiam sobie, że, pomijając Kapitana Sowę, najpierw poznałem Gołasa w rolach zdecydowanie dramatycznych i to w ważnych, wybitnych filmach: w Ogniomistrzu Kaleniu Petelskich i w Jak być kochaną Hasa. I chyba nawet byłem zaskoczony, gdy objawił się jako aktor komediowy, zresztą obdarzony nieoczywistym komizmem wysokiej próby. Gołas był, jak ten poeta Kochanowskiego, ze dwojej złożony natury: nigdy nazbyt śmieszny ani nazbyt serio. Gdy się uśmiechał, czarując szparą w górnych przednich zębach, stawał się ujmująco sympatyczny. Kiedy indziej jego twarz stawała się poważna, niemal posępna. Może dlatego świetnie wypadał w repertuarze groteskowym typu Witkacy czy Gombrowicz (Wariat i zakonnica oraz Ślub w Teatrze Dramatycznym). Ale też w realistycznych rolach filmowych, jak choćby kierowca Marian w serialu Droga, gdzie chował się za pewną kanciastością, skrywając skromność i szlachetność dobrego człowieka. Nawet w filmach Barei nie śmieszył do rozpuku, cieniutko rysując absurd.

Myślę, że tę dwoistość Gołasa w sposób nie waham się powiedzieć: genialny wykorzystali Jeremi Przybora z Jerzym Wasowskim oraz Wojciech Młynarski, pisząc dla niego utwory, które wykonywał w Kabarecie Starszych Panów i w kabarecie Dudek. Są to mistrzowskie i niedoścignione dzieła piosenki literackiej i aktorskiej. Proszę sobie przypomnieć na przykład popisowy numer Gołasa pod tytułem W Polskę idziemy, w gruncie rzeczy wokalny mini-monodram z postacią i dramaturgią: niby satyra, ale przecież gryząca do bólu.

Pisząc ten felieton, słyszę jeszcze inną piosenkę pióra Młynarskiego i przez niego wykonywaną. Pojawiała się w czołówce serialu Droga. Grany przez Gołasa Marianek siedział w kaszkiecie za kierownicą ciężarówki i przemierzał polską prowincję, a Młynarski w canto śpiewał: Absolutnie, absolutnie, a w refrenie niezapomniane: Fara, fara, fara, fara, fara, fa, fa.

I niech to będzie pointa. Gołas. Absolutnie. Fara, fara…
 

Więcej materiałów o Wiesławie Gołasie znajdziesz w naszym archiwum.