
Adam Mickiewicz, "Dziady", reż. Aleksander Bardini, premiera 26.11.1955
Na zdjęciu: Marian Wyrzykowski - Ksiądz Piotr, Ignacy Gogolewski - Gustaw-Konrad
fot. Franciszek Myszkowski
Szyfmaneria: Ignacy Gogolewski. Felieton Janusza Majcherka
Ignacy Gogolewski. Ikona Teatru Polskiego. Tak się dziś mówi: ikona. A skoro tak, to nic tylko bić pokłony. Piszę bez ironii. Od małego, nie bez wpływu domu rodzinnego, wiedziałem, że to wielki aktor. Najpierw, rzecz jasna, przekonałem się o jego wielkości na podstawie spektakli oglądanych w Teatrze Telewizji. Wiele z nich pamiętam, wszystkich nie wymienię, ale jeden tak, na zasadzie pars pro toto. Myślę o Mistrzu Zdzisława Skowrońskiego w reżyserii Jerzego Antczaka. Ten spektakl ma od dawna swoje miejsce w historii. Grała w nim tak zwana plejada: Hanin, Borowski, Łapicki, Żarnecki, nawet Cybulski w epizodzie. Ale pierwszoplanowy duet stworzyli Janusz Warnecki i właśnie Gogolewski; ten pierwszy u schyłku życia, ten drugi w apogeum świeżej jeszcze kariery.
Mniej więcej w epoce, gdy telewizja emitowała Mistrza, Gogolewski przyjechał do mojego rodzinnego miasteczka. Wizyta była nieoczywista. Moja mama zaprosiła do Domu Kultury Irenę Dziedzic na, jak się wtedy mawiało, spotkanie z ciekawym człowiekiem. W tym przypadku – z wielką gwiazdą małego ekranu. Dziedzicówna – też się tak mawiało – przybyła w towarzystwie. Było tajemnicą Poliszynela, że łączył ją romans z Gogolewskim. Cała Polska o tym plotkowała, mimo że nie istniał Internet, Facebook, brukowe tygodniki i całe to medialne łajno, które nas współcześnie zalewa. Nawet telefon był dość rzadkim luksusem.
Tak czy inaczej ludzie swoje wiedzieli, a czego nie wiedzieli, to zmyślali. I kolportowali kanałami towarzyskimi. Tym, którzy przyszli na spotkanie szczęka opadła z wrażenia. Plotki się potwierdziły, a obecność Gogolewskiego była wręcz ostentacyjna. Jej nieoczywistość polegała na tym, że nie brał udziału w spotkaniu. Dziedzicówna brylowała, a on siedział i milcząc wpatrywał się w nią jak w obraz. Musi zakochany.
Po wielu latach, jakoś tak u zarania XXI wieku, opisałem milczenie Gogolewskiego. Milczał w zupełnie innych okolicznościach, grając przeważnie niemą rolę w Żarze Marai’ego (Teatr Narodowy). On dobrą godzinę słuchał, a mówił Zbigniew Zapasiewicz. Na pozór nierówny, ale jakże fascynujący pojedynek, w którym Gogolewski miał w gruncie rzeczy trudniejsze zadanie i wykonał je po mistrzowsku. Mojemu zachwytowi dałem wyraz na łamach „Zeszytów Literackich”, a on mi to zapamiętał. Co było dla mnie jako autora owszem miłe, ale też zaskakujące: aktorzy zwykle karbują sobie w pamięci raczej niepochlebne opinie – mam na dowód wiele przykładów („Ty ch…u! – krzyczał na mój widok znany artysta, którego w recenzji potraktowałem, powiedzmy, kąśliwie). Tymczasem pan Ignacy – bo miałem zaszczyt i przywilej tak się do niego zwracać, gdy już się bliżej poznaliśmy – przy każdym spotkaniu wyrażał wdzięczność za mój tekst jak by był spragniony uznania.
“Pan redaktor tak pięknie o mnie napisał” –powtarzał rozrzewniony przez dobrych parę lat, choć od dawna już nie uprawiałem krytyki teatralnej. Twierdził, że redaktorem jest się dożywotnio. Darzyliśmy się wzajemną sympatią. Ja go rzecz jasna podziwiałem. Widywaliśmy się tu i ówdzie: w Teatrze Polskim na premierach, w Radziejowicach na wilegiaturze, w kawiarni Telimena, zanim stała się trywialną sieciówką, na kawie. Wypaliliśmy wspólnie niejednego papieroska – pan Ignacy palił Sobieskie. Odbyliśmy wiele rozmów, choć Bogiem a prawdą, słowo „rozmowa” nie jest za bardzo adekwatne: on smakowicie gawędził, a ja słuchałem, nie przymierzając jak we wspomnianym Żarze.
Uwielbiam opowieści starych aktorów – wysysam je jak wampir, a usprawiedliwia mnie fakt, żem po trosze historyk teatru. Nasze bliższe relacje zaczęły się ćwierć wieku temu, gdy wręczałem panu Ignacemu przyznawaną przez miesięcznik „Teatr” nagrodę im. Zelwerowicza za rolę Szarma w Operetce Gombrowicza, którą w Teatrze Narodowym wystawił Jerzy Grzegorzewski. Dla tej roli pan Ignacy opuścił Teatr Polski, ale ryzyko pracy z Grzegorzewskim warte było zachodu. Rola, rzeczywiście olśniewająca, wzbudziła powszechny zachwyt.
Odbierając nagrodę pan Ignacy we wzruszającym i koncyliacyjnym podziękowaniu odniósł się z pokorą do pewnych zaszłości z okresu stanu wojennego, gdy opowiadał się po stronie władzy przeciwko aktorskiemu bojkotowi. Długo mu to pamiętano, za długo. Wraz z rolą Szarma i nagrodą Zelwerowicza środowiskowy ostracyzm się zakończył, a pan Ignacy złapał zupełnie nowy wiatr w żagle.
Pewnego razu wypuściliśmy się z panem Ignacym w podróż, mianowicie do Tczewa i do Sopotu. Wszelako nie w celach krajoznawczych ani na wywczas. Zostaliśmy zaproszeni przez Staszka Rośka, szefa wydawnictwa Słowo/obraz terytoria, które akurat wydało książkę niezapomnianego Zbyszka Majchrowskiego pt. Cela Konrada. Ta znakomita publikacja traktuje o powojennych inscenizacjach Dziadów, oglądanych niejako przez pryzmat roli Gustawa/Konrada. Pan Ignacy zagrał tę rolę na scenie Teatru Polskiego w historycznym przedstawieniu Aleksandra Bardiniego z 1955 roku – pierwszym w Polsce Ludowej. Pomysł sam się narzucał: miałem poprowadzić rozmowy o książce Zbyszka z panem Ignacym jako special guest star.
W ten sposób kręte drogi pamięci doprowadziły mnie do powodu, z jakiego piszę ten felieton. Oto właśnie obchodzimy siedemdziesiątą rocznicę premiery Dziadów. Arcydramat Mickiewicza, zakazany i nie grany przez dziesięć lat po wojnie, stał się w owym 1955 roku, już w aurze nadchodzącej Odwilży, wydarzeniem tyleż artystycznym, co politycznym i, by tak rzec, narodowym. Do Teatru Polskiego ciągnęły pielgrzymki widzów z całego kraju, a na widowni stały kałuże łez. A pan Ignacy…Pan Ignacy jako młodziutki Gustaw-Konrad wzleciał wtedy i poszybował wysoko, bardzo wysoko. Jest zresztą takie zdjęcie z przedstawienia: Gogolewski z rozpostartymi szeroko ramionami zdaje się zrywać do lotu jak orzeł.
Czas zmierzać do pointy, choć opowieści o panu Ignacym mam w zanadrzu więcej. Może do nich wrócę. Tymczasem anegdota z premiery Minettiego Bernharda na scenie kameralnej Teatru Polskiego (wtedy jeszcze na Foksal). Piekielny tekst, właściwie monolog wymagający tytanicznego wysiłku. Pan Ignacy w natchnieniu, wielka rola. Nagle na widowni rozlega się głos o modulacji niemożliwej do pomylenia: “Ależ to nużące”. Wiadomo, Nina Andrycz, z którą Gogolewski dopiero co grał w tym samym miejscu w Krzesłach Ionesco. Mistrzowski duet w świetnym przedstawieniu Macieja Prusa. Pan Ignacy musiał zaleźć boskiej Ninie za skórę, skoro dała głośny i publiczny wyraz swojej dezaprobacie. Stara zemściła się na Starym.
Więcej zdjęć Ignacego Gogolewskiego znajdziesz w naszym archiwum:
Więcej o Ignacym Gogolewskim przeczytasz na ścieżce tematycznej o "Dziadach" w reżyserii Aleksandra Bardiniego: