Dejmek: laury i kolce
Janusz Majcherek
Wychowano mnie w kulcie Dejmka. Szerzyli go moi profesorowie na Wydziale Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST: Marta Fik, Zbigniew Raszewski, Jerzy Koenig, Jerzy Timoszewicz… Oni sami byli w oczach studentów postaciami kultowymi, więc ich poglądy i fascynacje przenosiły się na nas. Może powinniśmy byli przeciw nim się buntować. Ale w późnych latach siedemdziesiątych przedmiotem buntu było coś zgoła innego: coraz bardziej, jak mawiał Kazimierz Rudzki, otaczająca nas rzeczywistość. I to łączyło profesorów, niektórych, z niektórymi studentami.
Na dobrą sprawę o kulcie zdecydowało jedno wydarzenie: tak zwana sprawa „Dziadów”, czyli polityczne konsekwencje premiery arcydramatu Adama Mickiewicza w Teatrze Narodowym. Dejmek był jego dyrektorem od 1962 roku. Podczas poprzedniej dyrekcji w łódzkim Teatrze Nowym uczynił z tej placówki czołową scenę w kraju. Po epizodzie socrealistycznym i rozrachunkowych spektaklach odwilżowych Dejmek, śladem Leona Schillera, sięgnął po teksty staropolskie. Realizacje „Żywota Józefa” Mikołaja Reja i „Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka przyniosły mu sukces i sławę, stając się znakiem firmowym jego twórczości. Już wtedy Dejmek myślał o przepracowaniu rodzimej tradycji scenicznej. Wcześniej, za sprawą idei Stanisława Wyspiańskiego, podjętych i realizowanych przez Leona Schillera i Wilama Horzycę, wyjątkowym i oryginalnym fundamentem polskiego myślenia o teatrze były dzieła romantyków i neoromantyków. Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Zygmunta Krasińskiego, Wyspiańskiego, Tadeusza Micińskiego – to na ich utworach opierała się tak żywa w dwudziestoleciu międzywojennym idea i praktyka teatru ogromnego, teatru monumentalnego.
Dejmek, zbuntowany uczeń Schillera, od romantyzmu się odżegnywał, widząc w nim toksynę, która zatruwa polską duchowość. Już w Łodzi zaczął głosić alternatywną wobec romantyzmu koncepcję, która miała dobyć z zapomnienia nurt ludowy, plebejski, jasny, racjonalny, świecki, humanistyczny. Stawiał na linię: Renesans – Oświecenie, czyli epoki faktycznie w naszych dziejach słabo przepracowane. Czynił to z czułością i pietyzmem dla dawnego słowa, obyczaju, humoru, stylu myślenia, wartości. Układał w istocie nowy kanon dramaturgii, w którym z czasem, obok staropolszczyzny miał się pojawić Aleksander Fredro, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Sławomir Mrożek, Witold Gombrowicz – autorzy jak najdalsi od guseł, mistycyzmów, mesjanizmów.
W życiu społecznym biorę udział poprzez teatr… Mój teatr nie jest ekskluzywnym magazynem dla wybranych, przebywających na stałe w wieżach z kości słoniowej, ale jest teatrem dla szerokiej publiczności.
Nigdy nie powiedziałam do niego „Kaziu”
Ze scenografką Łucją Kossakowską o Kazimierzu Dejmku rozmawiają Jolanta Gałązka i Grażyna Piworowicz z pracowni scenograficznej Teatru Polskiego
Grażyna Piworowicz: Łucjo, jak zaczęła się wasza znajomość z Dejmkiem? Pierwszą wspólną realizacją był „Namiestnik” Rolfa Hochhutha w 1966 roku w Narodowym?
Łucja Kossakowska: Tak, ale o Dejmku usłyszałam dużo wcześniej. Pierwszy raz zetknęłam się z jego nazwiskiem na studiach scenograficznych. To był koniec lat czterdziestych. Dochodziły nas słuchy, że w Łodzi jest jakiś młody zaangażowany artysta, który wystawił „Brygadę szlifierza Karhana”. To nawet nie było podpisane nazwiskiem, tylko funkcjonowało jako „reżyseria zespołowa”, no ale mówiło się o Dejmku. Podśmiewaliśmy się z tej „Brygady…”, bo nasze środowisko, czy może raczej to, w którym ja się obracałam, nie było jakoś specjalnie przesiąknięte ideami socrealizmu. Ominęło nas to. Miałam bardzo dobrego nauczyciela malarstwa. On był uczniem Fernanda Légera, francuskiego malarza, rzeźbiarza, scenografa, i przeprowadził nas przez ten socrealizm, szybko i gładko, kształtując w nas zupełnie inny gust. Więc pamiętam, że dla nas Dejmek był powodem do żartów. Zastanawialiśmy się jak można wystawiać tak okropne sztuki.
A kiedy przyszedł rok 1962 byłam już w zespole Teatru Narodowego. Władysław Daszewski był moim ukochanym profesorem i dyrektorem. Pod jego kierunkiem zrobiłam dyplom, a potem zaproponował mi asystenturę w Narodowym.
Grażyna Piworowicz: Ale mówiłaś zawsze, że cię „mordował”. Był bardzo wymagający.
Łucja Kossakowska: Tak. Potwornie. Daszewski lubił mnie, ale jak robił korektę moich projektów, to łzy mi leciały ciurkiem. Okropnie był surowy. Wszystkiego mnie nauczył, to prawda. Do dziś mam rysunki z jego poprawkami. Pokreślone bardzo.
Ale wróćmy do Dejmka. Daszewski nagle został odwołany, a dyrekcję objął Kazimierz Dejmek. To był środek sezonu, początek roku, styczeń, zebranie wszystkich pracowników. Na widowni oczywiście także aktorzy, a w Narodowym był bardzo mocny zespół. Wchodzi Dejmek. Patrzę na niego. Figura – nie bardzo. Wygląd – nie bardzo. Zaczyna mówić i co chwilę chrząka. Wrażenie okropne. Po wielu latach zapytałam go: „Słuchaj, czemu ty tak fatalnie wypadłeś wtedy na pierwszym zebraniu w Narodowym? Tak dukałeś i chrząkałeś. Co to było?”. I on mi się przyznał, że był wtedy potwornie stremowany, całą tą oficjalną sytuacją.
Grażyna Piworowicz: Ale jak się go poznało, to już widziało się go inaczej. Prawda?
Jolanta Gałązka: Wydaje mi się, że trzeba było po prostu przywyknąć do jego metod pracy. W miarę upływu czasu, z każdym kolejnym zebraniem, które były raz czy dwa razy do roku zwoływane, z każdym kolejnym przedpremierowym omówieniem, poznawałyśmy dyrektora Dejmka coraz lepiej. Za dyrekcji w Polskim był – dla nas młodych – starszym panem, zawsze elegancko ubranym, w garniturze. Potrafił rzucić niecenzuralnym słowem i to był na początku szok… Do mnie mówił per „pani”, czasem „ty” i owszem przy mnie przeklinał, ale do mnie personalnie nigdy nie zwrócił się niecenzuralnie.
Łucja Kossakowska: Dejmek doskonale wiedział, że pierwsze wrażenie nie jest jego mocną stroną. Sam mówił, że ma wygląd parobka i wspierał go takim szorstkim obyciem. Ale jak to się mówi, zyskiwał przy bliższym poznaniu. I potrafił się podobać. Szczególnie kobietom. Ciekawe jest na przykład to, że o Dejmku pisały najczęściej kobiety. Spójrzcie na monografie: Anna Kuligowska-Korzeniewska, Grażyna Kompel, Magdalena Raszewska. Edward Krasiński przymierzał się do monografii, Janusz Majcherek też, ale do dziś nie powstały.
Łucja Kossakowska i Kazimierz Dejmek, 1968
Łucja Kossakowska i Kazimierz Dejmek, 1988
Reżyseria wymaga jakiegoś tam talentu – to truizm – ale wymaga przede wszystkim obszernego rzemieślniczego kunsztu. Na czym on polega? Na umiejętności przeprowadzenia analizy literackiej, analizy teatralnej, analizy aktorskiej, na umiejętności organizacji pracy, której rezultatem jest wypełnienie ustaleń analizy oraz na umiejętności wynalezienia i zdefiniowania formy – celowej, adekwatnej dla małych i wielkich treści – od gestu aktora poczynając, na dekoracji kończąc.
Mimo tego, że tak bardzo odpychał, to jednak tym mocniej przyciągał…
Kazimierza Dejmka wspomina Jolanta Żukowska – sekretarz literacka, związana z Teatrem Polskim w latach 1982-2010.
Byli tacy, którzy go nie znosili. Zrażała ich jego obcesowość i bezkompromisowość. Inni się go bali – potrafił być gwałtowny i impulsywny. Prawie wszyscy czuli przed nim respekt. Wiedział o teatrze wszystko. Cudzą niewiedzę prześwietlał w ułamku sekundy, a potrafił mówić przykre rzeczy w bardzo bezpośredni sposób. Mimo tego, że tak bardzo odpychał, to jednak tym mocniej przyciągał…
Miał wielką słabość do krzywdzonych zwierząt. Do legendy przeszły coraz to nowe Reksie i Kruczki przygarnięte i zaopiekowane. Często urzędowały w gabinecie i wszystko im było wolno. Kiedyś koleżanka przyprowadziła z ulicy takiego bezpańskiego psa. Na noc znalazł schronienie w gabinecie dyrektorskim. Rano okazało się, że obicie drzwi zostało do połowy wyszarpane, a większość dokumentów „przeczytana” i zwrócona. Nie usłyszał od Dejmka złego słowa. Mieszkał tam póki nie zaopiekował się nim Mariusz Dmochowski. Kiedy po jakimś czasie pies, wydawałoby się już udomowiony, oddalił się w nieznanym kierunku, nowy właściciel usłyszał od Dejmka bardzo misterną wiązankę. Musiał dawać ogłoszenia i przetrząsać okolicę, póki pies się nie odnalazł.
Szczególnym uznaniem i szacunkiem darzył rzemieślników teatralnych, wzruszał się losem nieporadnych już nestorów. Kiedyś w przypływie oburzenia zwolnił aktora, kiedy dowiedział się, że ten oddał starą matkę do domu opieki. Ostatecznie decyzję cofnął, bo faktycznie aktor nie był w stanie należycie się nią zająć.
Był świetnym gospodarzem. Kiedy obejmował dyrekcję w kolejnym miejscu, najpierw dowiadywał się wszystkiego na jego temat, a potem robił porządki. Także w sensie dosłownym. Zaczynał od stanu toalet, co dla innych dyrektorów było poniżej ich godności.
Kazimierz Dejmek, Jan Englert, Piotr Fronczewski i Halina Łabonarska
Kazimierz Dejmek
Czuły awanturnik
Marek Barbasiewicz – aktor Teatru Polskiego w latach 1981-1997 – wspomina Kazimierza Dejmka w rozmowie z Patrycją Mikłasz-Pisulą z działu literackiego
Powiedział pan kiedyś, że dopiero od roli Fiora z „Operetki” Gombrowicza – zagranej w 1975 roku, a więc kilka lat po debiucie – zaczął Pan lubić swój zawód. Czy była to zasługa Kazimierza Dejmka, który wyreżyserował ten spektakl?
Przede wszystkim jego. Przez pierwsze lata nie byłem pewien, czy dobrze wybrałem, czy nie powinienem pozostać przy pierwszym moim zawodzie, czyli rzeźbie, malarstwie. Męczyły mnie próby, jakieś konflikty z kolegami… I nagle, ni stąd ni zowąd, stanął na mojej drodze „człowiek legenda”. Człowiek, który notabene w pierwszych dniach swojego urzędowania, dość ostro mnie zaatakował, w sposób jak na moje obyczaje awanturniczy, pytając po spektaklu: „Panie Parpasiewicz, co to jest pipuła?”. Bez dzień dobry, bez zdania racji, nowy dyrektor… Okazało się, że niedbale wyraziłem się na scenie. I taki był nasz początek.
A potem padła propozycja roli Fiora, mówiąc teraz zupełnie serio, która była dla mnie magmą, dlatego, że ja Gombrowicza jeszcze wtedy w ogóle, poza jakimiś ogólnymi rysami, nie znałem, nie wiedziałem co to, jak to i czy starczy mi rzemiosła na tak odpowiedzialną rolę. Natomiast z biegiem godzin i dni to się stawało coraz bardziej interesujące, coraz bardziej mnie wciągało. Tryb prowadzenia prób, ten rodzaj inteligencji – jaskrawej, z ewidentną erudycją pod spodem, błyskotliwe skojarzenia… wszystko to mnie fascynowało. Dejmek interesował się mną, moim życiem, moim gustem malarskim, toczyliśmy długie rozmowy i nagle rola, do której podchodziłem jak pies do jeża, powoli zaczęła się stawać. Była w tym ewidentna zasługa reżysera, nie mam co do tego wątpliwości. Czułem pewnego rodzaju parasol ochronny, wiedziałem, że mogę dojrzewać do tej roli i mogę popełniać błędy. Dejmek inaczej się do mnie odnosił. Ewidentnie mu zależało, żeby mnie przemacerować i dostroić do swojej wizji tej roli. Odczuwałem to i nie ukrywam, że bardzo mi to pomagało. Zrobię tu dygresję – od początku mam kłopoty ze snem, jestem „nocnym Markiem”, wtedy też tak było i przez to często spóźniałem się do teatru. Koledzy komentowali, że teraz to już na pewno Dejmek mnie wywali, bo przecież był regulamin, ściśle określający kto, co, ile, za co… Ale tak się nie stało. Nie wywalił mnie. A w międzyczasie ta rola zaczęła się we mnie układać, zacząłem sobie pozwalać na różne pomysły, o które bym siebie wcześniej nawet nie podejrzewał. Aż wreszcie on przyszedł któregoś dnia i powiedział: „Słuchaj, we Fiorze, to kim jesteś prywatnie, to wszystko, co wiem o tobie, to powinno być wprzęgnięte do tej roli”. Ja w pierwszej chwili zawstydziłem się taką szczerością, ale przyjąłem tę uwagę i rzeczywiście wtedy poczułem siłę tej postaci, odkryłem innego Fiora i zrozumiałem, kim on jest na tle innych postaci, zrozumiałem, że jest odrębny, osobny. Wszystko zaczęło się układać. No i tak stałem się świadomym aktorem, aktorem wtajemniczonym, wyzbytym wstydu. A moje relacje z Dejmkiem zaczęły się układać z pożytkiem i dla tej konkretnej roli, i dla mnie jako aktora, człowieka. Zacząłem dostrzegać urok w tym awanturniku.
Czyś waćpanna ocipiała?
Kazimierza Dejmka wspomina Maria Zborowska-Nawrocka – koordynatorka pracy artystycznej, związana z Teatrem Polskim w latach 1981-2010.
W roku 1981 pracowałam w Teatrze „Lalka” jako koordynatorka pracy artystycznej. Któregoś dnia przyszedł do mnie, nieżyjący już aktor, Andrzej Bieniasz, którego znałam z Warszawskiego Międzyteatralnego Zespołu „Solidarności”. Od Andrzeja dowiedziałam się, że obejmujący dyrekcję Teatru Polskiego Kazimierz Dejmek, prowadzi rozmowy nie tylko z aktorami, ale ze wszystkimi, którzy chcieliby z nim współpracować. Może spróbuję – pomyślałam. I tak, umówiwszy się wcześniej telefonicznie, pewnego pięknego dnia, poszłam potwornie zdenerwowana na spotkanie z Kazimierzem Dejmkiem – TYM Kazimierzem Dejmkiem.
Dyrektor Dejmek – spojrzał na mnie znad okularów i spytał: „Co waćpannę do mnie sprowadza?”. No masz… co za pytanie! Niepewnie wyjaśniłam, że wiem, iż dyrektor poszerza zespół współpracowników, że nie ukrywam, że chętnie bym się w nim znalazła, że od roku pracuję w Teatrze „Lalka”, że marzę, że bardzo chcę, że byłabym zaszczycona…
„Czyś waćpanna ocipiała? Z rocznym stażem w „Lalce” proponuje mi Pani swoją kandydaturę?” – huknął na mnie Dejmek. Na szczęście pozwolił mi wyjaśnić, że w „Lalce” pracuję od roku, bo przeniosłam się niedawno do Warszawy, ale wcześniej 10 lat pracowałam, również jako koordynatorka pracy, w Poznaniu w Teatrze „Marcinek”. I choć to teatr lalkowy, to zdobyłam tam wiedzę i doświadczenie na naprawdę wysokim poziomie. Współpracowałam też z wieloma wybitnymi twórcami teatru.
Nie musiałam więcej tłumaczyć, dyrektor Dejmek wiedział, że dyrektorem w „Marcinku” była pani Leokadia Serafinowicz – znana aktorka-lalkarka, reżyserka i autorka wielu widowisk lalkowych. Dla formalności dopytał o moje wykształcenie i temat pracy magisterskiej. Widziałam błysk w jego oku, kiedy usłyszał, że pisałam o realizacjach dramatów staropolskich w teatrach lalek. Sięgnął po słuchawkę telefonu, poprosił do gabinetu dyrektora Bogumiła Mrówczyńskiego, swojego zastępcę, a kiedy ten pojawił się w gabinecie, Dejmek przedstawił mnie i powiedział: „Panie dyrektorze, niech pan wymyśli, co możemy jej zaproponować. Z ubolewaniem stwierdzam, że chyba się do nas nadaje”.
Wszystkie formalności, także te związane z przeniesieniem z „Lalki”, załatwiłam z dyrektorem Mrówczyńskim. Będąc zobowiązaną do uczciwego rozliczenia się z poprzednim pracodawcą, pracę w Teatrze Polskim rozpoczęłam dopiero 19 października 1981, jako kierowniczka sceny kameralnej. Do koordynacji pracy artystycznej przeszłam w maju 1982 roku. Tak zaczęła się największa zawodowa przygoda mojego życia – kilkanaście lat pracy z dyrektorem Kazimierzem Dejmkiem.
Chory na tradycję
Bogumił Mrówczyński – zastępca dyrektora Teatru Polskiego w latach 1981-1989 – wspomina Kazimierza Dejmka w rozmowie z Patrycją Mikłasz-Pisulą z działu literackiego
Jak to się zaczęło?
Rozśmieszę panią. Sam się zastanawiam, jak to się zaczęło i dlaczego. Do tej pory, po tych czterdziestu kilku latach, nie do końca wiem jak to się stało. Przed Teatrem Polskim dziesięć lat pracowałem w urzędzie miasta, to się wtedy nazywało Prezydium Rady Narodowej Miasta Stołecznego Warszawy, wydział kultury. I ten wydział nadzorował wszystkie stołeczne instytucje kultury. Znałem wielu ludzi, oczywiście wszystkich dyrektorów teatrów. Poza tym interesowałem się teatrem od najmłodszych lat. Jako dzieciak chodziłem do Teatru Polskiego. Nawet pamiętam, na których strapontenach siedziałem, choć dziś już nikt nie wie, co to jest straponten. I nie miałem oczywiście pojęcia, że moje zawodowe drogi zaprowadzą mnie kiedyś do tego właśnie teatru.
To był 1981 rok. Twórczość Dejmka nie była mi obca. Chodziłem wcześniej na jego przedstawienia z łódzkiego Teatru Nowego, które były prezentowane podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych. Sława Dejmka była już wtedy olbrzymia. Potem, wiadomo, dyrekcja w Narodowym. Praca za granicą. Druga Dyrekcja w Łodzi. Także w 1981 roku cała Warszawa żyła jego powrotem do stolicy. To była chyba wiosna, a może wczesne lato, kiedy miasto zaproponowało Dejmkowi Teatr Polski. I on ostro wziął się do roboty. Najpierw ZASP udostępnił mu jakieś pomieszczenie w Alejach Ujazdowskich i tam Dejmek miał pierwsze spotkania z przyszłymi współpracownikami. Późnej ładnym gestem Augusta Kowalczyka – ustępującego dyrektora Teatru Polskiego – było zaproponowanie Dejmkowi, by zajął dyrektorski gabinet w teatrze, mimo że formalnie teatrem zarządzał jeszcze Kowalczyk. To ten sam gabinet, w którym teraz urzęduje pan Andrzej Seweryn, a wcześniej poprzedni dyrektorzy. To był chyba lipiec, ale wiadomo było, że Dejmek będzie powołany oficjalnie 1 września, więc Kowalczyk chciał mu umożliwić spokojne przejęcie obowiązków.
Śledziłem rozwój wypadków, jak wiele osób w Warszawie. Pewnego dnia dostałem wiadomość, że pan Dejmek chce się ze mną spotkać. Byłem zaskoczony. Ja nigdy nie myślałbym o tym, żeby mu zaproponować współpracę, to było poza moimi marzeniami. I nagle Dejmek prosi mnie do siebie. Miałem chyba pół godziny na dotarcie na umówioną godzinę. Pamiętam, że wziąłem nawet taksówkę, żeby z tego ówczesnego placu Dzierżyńskiego, obecnie Bankowego, szybciej dotrzeć na Krakowskie i nie spóźnić się.
I nigdy wcześniej nie spotkaliście się, choćby przypadkowo, w jakiejś oficjalnej sytuacji?
Nie. Przypuszczam, że może z kimś rozmawiał na mój temat, może ktoś mnie polecił… bo zapytał czy nie chciałbym pracować u niego w administracji. Ja od razu powiedziałem, że tak, choć podejrzewam, że zgodziłbym się gdyby zaproponował mi jakąkolwiek funkcję, bo być zaproszonym przez Dejmka do jego teatru to był zaszczyt. Poza tym podejrzewałem, że to szansa, która nie trafia się dwa razy, na naprawdę ciekawą pracę. Choć od razu mi powiedział: „Proszę pana, niech pan nie myśli, że pan tu jakimś dyrektorem będzie, ja potrzebuję ludzi do pracy”. I przedstawił mi swój pomysł na funkcjonowanie teatru. Powierzył mi jakieś obowiązki i ja w lipcu i sierpniu, wykorzystując urlop w urzędzie, przyjeżdżałem do teatru. A po paru tygodniach zapytał, czy zaakceptowałbym funkcję wicedyrektora. Znowu byłem zaskoczony, ale oczywiście nie odmówiłem. I tak to się zaczęło.
Założyłem sobie, że wytrzymam trzy miesiące. Zatnę się i wytrzymam, żeby mieć w CV współpracę z Dejmkiem. I minęły te trzy miesiące, potem kolejne, potem lata.
Kazimierz Dejmek, Ireneusz Iredyński i Jan Bratkowski
Anna Płoszaj, Krzysztof Pałasz i Kazimierz Dejmek
Przede wszystkim żyję (i lubię życie), więc z okazji tej „przygody” trudzę się nad tym, aby zrozumieć siebie i różnych ludzi w moim czasie i aby zrozumieć mój czas.