Andrzej Łapicki
ŁAPA x 100 - Andrzeja Łapickiego wspomina Weronika Olbrychska
Stulecie Łapy. Data magiczna – 11.11.24.
Teatr Polski zgłosił się do mnie z prośbą o napisanie kilku słów. To jest 5 do 8 tysięcy znaków, dokładniej. Ma być mój punkt widzenia – ogólnie – carte blanche. Miło.
Jestem wnuczką Łapy: będzie zwięźle więc. Wytycznych nie przekroczę.
Nie będzie o stolikach (w Czytelniku, u Bliklego...), czy o spotkaniach przy tychże stolikach Tadzia, Gucia, Łapy... zakładam, że o tych stolikach uczą już w szkołach.
Nie będzie – czy może: będzie mniej – o upodobaniu Łapy do ładnych Blondynek czy też o dekadach tego upodobania konsekwentnej wzajemności.
I to - prawda, i to. Ale również...
Skoro okazja urodzinowa, zahaczymy więc wpierw o jedną z poprzednich:
„70-tka” Łapy: Bardini pochyla się do Dudka Dziewońskiego: „Patrz, nasz Jędruś kończy już 70 lat”. Bardini kontynuował w mowie oficjalnej wygłoszonej przy tej okazji: „Łapicki długo trzymał się liczby 69, ale kiedyś trzeba było skończyć ten etap ...”.
Dudek i Sasza, funkcjonowali niczym warszawscy Statler i Waldorf – tj. opiniotwórczy krytycy z serii „The Muppet Show”, za którymi Łapa przepadał, z którymi też się utożsamiał. Mówił „to ja z Saszą” albo „to ja z Tadziem” etc – zależnie od tego kto mu danego dnia akurat nie podpadł.
Bardiniego bardzo cenił. Pozostaje on jednym z nielicznych, któremu się – za bardzo – „nie dostało” w wydanych, już pośmiertnie, dziennikach „Jutro będzie Zemsta”.
Ta czułość do „Saszy” Bardiniego, jest dziedziczna – przeze mnie też przejęta:
Kiedyś to, w wieku lat jedenastu udało mi się jakąś bystrą ripostą wybronić z Syberii stolika dziecięcego i przejść do tego, przy którym się „działo”, już u dorosłych. To były ważne etapy inicjacji – rodzaj bat micwy. Czym ta riposta była – nie pamiętam, ale wyszło w porządku.
Wtedy to Profesor Bardini przyjrzał mi się uważnie, swoim ciepłym, przenikliwym wzrokiem, i spod przechylonego w przód tweedowego kaszkietu, rzekł: „Pani się będzie bardzo nudzić w szkole”. Tak brzmiał werdykt.
Zrozumiałam natychmiast, jako jedenastolatka, a także na zawsze, dlaczego „Sasza” musiał być wybitnym Profesorem, a przy tym, dla Łapy, również – autorytetem.
Udana profesura, podobnie jak diagnoza u dobrego chirurga, to nie mniej, ale i nie więcej, niż ciepło wzroku plus skalpel w gotowości.
No a Dudek – konieczny komponent tzw. Towarzystwa – jego klej.
Może i tegoż Towarzystwa - Wykrzyknik !
„Jedyne życie, jakie ma sens, to życie towarzyskie” – cytat z samego Dudka. I z Dudkiem w Juracie – takie życie rzeczywiście miało sens. Spora część przebywania na Wybrzeżu Helskim w zgodzie z tą zasadą nabierała kształtu. A środowisko trwało tam – co rok. Tygodniami.
Dygresja: ponieważ gardzę komputerami i technologią, pozwalam sobie na poniższą tematyczną „Foto-Szopkę” domowej roboty: 100 lat x TP/ 100 lat x Łapa = Foto-Szopka.
Łapa Wirtualny – Muzy i Muzea
À propos Towarzystwa/ komputerów i wynikających z nich hybryd – już, przeraża mnie opcja – czyhadełka AI.
Tego że, za jakiś czas – nieokreślony, a coraz bliższy – komputer przemówi głosem naszych przodków, naszych zmarłych.
Prosiłabym bardzo – jednak nie.
Trafił mi się, natomiast, ciekawy przywilej – możliwość zawieszenia gdzieś pomiędzy rzeczywistością komputerowo-jutrzejszą a zatrzaśnięciem gabloty, dajmy na to, mahoniowej.
Dane było mi przejście się, z Łapą właśnie, po kilku wystawach – udanych – jak przystało – już pół dekady, czy więcej, po Jego odejściu.
Była ta – w Warszawskim Muzeum Polin: tematyka ’68. roku – mnóstwo kadrów z „Jak daleko stąd, jak blisko”. No i właśnie było to – tak daleko i tak blisko – w 50-cio-lecie ’68. roku – i tego roku wydarzeń, po którym to, ’68., Łapa, w swój sposób, oprowadzał mnie.
Z tej samej wystawy, Łapa snujący się po galerii przy Krakowskim Przedmieściu – to już Wróblewski w wydaniu Wajdy („Wszystko na sprzedaż” ), a za ścianami galerii ’68. – wrze.
Później już – tego samego roku, przepięknie ustawiona wystawa Andy Rottenberg w Muzeum Śląskim w Katowicach – „Perspektywa Wieku Dojrzewania. Szapocznikow – Wróblewski – Wajda”.
Chodzimy, Łapa i ja, po tych katowickich przestrzeniach. Wróblewski za plecami, jako niebieska postać, wędruje też.
Szapocznikow – przypominam sobie – w listach do Zofii Ł,w tych latach, prosi o kożuch z Sokołowa (to te arcyszykowne kożuchy, w które ubrana była cała kadra ze „Wszystko na sprzedaż” – tak grube i ciężkie, że nie dało się w nich ugiąć łokcia, ale wyglądało się bomba).
Nowsza winietka, to kiedy z Łapą snuliśmy się, ostatniego lipca, po drugim piętrze Procuratie Vecchie, przy Placu San Marco w sercu Wenecji, bo tam właśnie trafił, tym razem, Wróblewski, (a za Nim Łapa, a za Łapą – ja) przy okazji wystawy towarzyszącej 60-leciu Weneckiego Biennale.
Przestrzeń, tym razem – już nie katowicka – raczej, klaustrofobiczna. Jedynie piętro dzieli od targowiska weneckiego – i wszystkiego tu, niemalże, na sprzedaż. W ciszy ciemnej Procuratie, konieczny dystans okazuje się możliwy. Puenta tam gdzie i Łapa – tak daleko, tak blisko.
A Teatr, a jednak. Blondynki, a jednak...
Ze sceną, jako aktor, Łapa pożegnał się, oficjalnie, w 1995 roku, w dzień swojego 50-lecia – tj. podczas jubileuszu scenicznego debiutu.
Rok później, przejął dyrekcję Teatru Polskiego i to, w tym momencie, miało właściwy smak – koniec z polityką, koniec z wygłupianiem się przed kamerami. Możliwe było – wręcz – zajęcie się Fredrą na pełen etat – a może to Fredro miał się Łapą zająć?
To zejście ze sceny było dla Łapy symbolem – był to rodzaj wcielenia Jego etosu. Pamiętam, że cytował mi Młynarskiego tekst do walca: „Trzeba wyczuć, kiedy w szatni, płaszcz pozostał przedostatni”.
Wiadomo jednak, lata minęły, i wrócił na scenę, itd. „Iwanow” – 2008 rok w Narodowym – poprosił Englert, grzecznie. Był to Czechow – też nie najgorzej. Nie zaszkodziło, zapewne, że koleżankami ze sceny, były zjawiskowa „Szapcia” (Grażyna Szapołowska) oraz prześliczna Karolina Gruszka.
Pamiętajmy, że Łapa na komplety podziemnej szkoły teatralnej, wybrał się, ku zgrozie Ojca Jego, Profesora Prawa Rzymskiego, Borysa, bo tam udawały się, również, ładne panienki.
Wracając jednak do sedna – tj. do Blondynek – tą alfą-omegą była Zosia (née Chrząszczewska, primo voto Lauber).
Zosia, owszem, była blondynką, ale... nie tylko…
Mimo ziemiańskiej proweniencji nie było w Zosi nic z uroku dworkowych, słowiańskich panien z mysim warkoczem. Miała urodę, tzw. współczesną. Blond Jej był hydrogenowy i poważnie natapirowany.
Mimo dużego powodzenia u – właściwie – wszystkich, powab Zosi dopiero sięgnął zenitu, chyba, przy okazji nadejścia lat 80. i ogromnej popularności, którą wtedy zgarnęła Tina Turner. Podobna szalona fryzura, podobne roześmiane, pożarne, usta, podobne odwieczne szpilki i ta sama cudowna żarliwa nonszalancja. Brak pretensji. Luz.
50-lecie na scenie i zejście z owych scen, musiały być dla Łapy znaczące, jednak istotniejszym wydarzeniem było 50-lecie ożenku z Mme Lauber-Łapicka, vel Tiną Turner Helskiego Wybrzeża, zaledwie dwie wiosny później.
Wróćmy do okazji dzisiejszej
Setka Łapy – wzniosę za nią toast.
Zahaczę znów o Tadzia, bo długo wzbraniać się nie da:
Zazwyczaj, kiedy tylko nadchodziła godzina złota, i szum sosen, gdzieś w dali, o sobie dawał znać – zakładam taką scenkę – Chałupy, godz. circa 17.
Z alejki prowadzącej w kierunku, dajmy na to Café Zatoka, wydobywa się głos, aksamitny, Łapickiego, skierowany do Konwickiego:
Cytat = jak we wszelkie inne dni, trafny jest, również, w te Setne Urodziny.
Tak brzmi:
„Tadziu ? Seta Time .”
Przypisy od redakcji:
Tadzio – Tadeusz Konwicki – prozaik, scenarzysta, reżyser filmowy.
Gucio – Gustaw Holoubek – aktor, reżyser, dyrektor teatrów, legendą obrosły regularne spotkania Łapickiego, Konwickiego i Holoubka w kawiarni „Czytelnika”, a następnie w kawiarni u Bliklego.
Dudek – Edward Dziewoński – aktor, reżyser, satyryk, występował w Kabarecie Starszych Panów, założył kabaret Dudek, a także warszawski Teatr Kwadrat, którego przez wiele lat był kierownikiem artystycznym.
Sasza – Aleksander Bardini – aktor teatralny i filmowy, reżyser i pedagog, nauczyciel kilku pokoleń aktorów
Potrzeba nam prostoty, powagi, a zobaczycie, jak zrzucimy z siebie nudę, którą zrodził sceniczny efekt. Nudę, która zawsze jest następstwem przesytu. Musimy stać się na nowo głodni teatru.
Paradoks o aktorze
Andrzeja Łapickiego wspomina Jarosław Kilian – dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w latach 1999-2010
„Ten dzień to będzie takie nasze jour fixe” – powiedział.
Najczęściej przychodził do mojego gabinetu dyrektorskiego w Teatrze Polskim w czwartek około jedenastej. Tak, co tydzień przez prawie dziesięć lat. Te odwiedziny zawsze sprawiały mi przyjemność.
Arbiter elegantiarum, profesor, słynny aktor i reżyser, prezes, dyrektor, senator RP, najbardziej prominenta postać – jak to złośliwie określano – „Księstwa Warszawskiego” składał mi regularne wizyty.
To był mój Rektor, który przyjmował mnie jako studenta reżyserii do PWST, potem zatrudnił mnie jako wykładowcę. To był mój Dyrektor, który zaprosił mnie na scenę Teatru Polskiego jako reżysera.
Wątpię czy naprawdę to moje towarzystwo przyciągało go do Teatru i czy byłem dla niego wystarczająco fascynującym rozmówcą.
Zwabiał go raczej sam teatr, który go jednocześnie wciąż rozczarowywał, ale z którym nie potrafił się rozstać. Lubił aurę sceny. Przyciągał go też Teatr Polski, w którym wciąż chyba dobrze się czuł.
Obiekty w kolekcji
Dlaczego zostałem aktorem? Mając lat szesnaście, siedemnaście, próbowałem pisać – prozę, wiersze. Doszedłem jednak bardzo wcześnie do wniosku, że to grafomania. Pomyślałem więc, że lepiej będzie jeśli spróbuję wypowiedzieć to, co myślę, lepszym tekstem. I tak, jako aktor, za pomocą cudzego tekstu literackiego, próbuję opowiedzieć swoją wiedzę o świecie.
Andrzej Łapicki o sobie
Pochodzi Pan z inteligencji. Pana ojciec był profesorem prawa rzymskiego. Jak wspomina Pan rodziców?
Dla mojego ojca prawo rzymskie było nie tylko zbiorem zasad, których należy przestrzegać, punktem odniesienia w życiu. Prawo rzymskie było dlań rodzajem wiary. Mówiąc szczerze, nigdy nie miałem z ojcem dobrego kontaktu. Czułem się tak, jakby oddzielała nas szyba. Mama ocieplała surowe ojcowskie zasady. Poza tym była towarzyska, traktowała wszystko z poczuciem humoru, które po niej odziedziczyłem. Stanowili ciekawą, uzupełniającą się parę.
Pańskie najbarwniejsze wspomnienie z dzieciństwa…
Sklepik pani Brzozowskiej – był malutki, z trudem mieściły się tam trzy osoby, ale można było znaleźć wszystkie skarby, jakie jest w stanie wymyślić wyobraźnia siedmioletniego chłopca: zagraniczne znaczki, strzelające żabki, kapiszony… „Mamo, wpadnijmy do Brzozowskiej” – to była moja stała prośba przed spacerem.
A szkoła?
Wyleciał mi mleczny ząb, rozpłakałem się – to znak, że będę musiał pójść do szkoły. Płakałem, bo domyślałem się, że szkoła to nic przyjemnego. Do dziś jestem tego zdania.
Poszliśmy z mamą na ulicę Dowcip do ekskluzywnej szkoły pani Chełmońskiej. Pamiętam – całymi dniami ugniatałem góry plasteliny, z której nic nie chciało się ulepić. Na szczęście dostałem ciężkiej anginy z komplikacjami sercowymi, a że mama straciła już jednego syna – mój brat zmarł w dzieciństwie – na mnie chuchała do przesady. Uchwalono więc, że będę pobierał nauki w domu. Wszystkich przedmiotów uczyła mnie panna Nowakowska. Poza tym przychodziły dwie cudzoziemki: Madame Boissieau od francuskiego – nudziara, i miła pani od niemieckiego – Fraülein Schmidt. Po paru latach lekcji prywatnych (jak u Czechowa), poszedłem z mamą do pani Rontalerowej zdać do trzeciej klasy szkoły powszechnej.
A potem był Batory. To była szkoła reprezentacyjna. Takie polskie Eton. Jedyna szkoła z basenem, kortami tenisowymi i własnym ogrodem botanicznym. Chodziła tam sanacyjna elita. Ze mną w klasie byli synowie ministrów: Tadeusza Kasprzyckiego i Józefa Becka. W ogóle dzieci wyższych urzędników państwowych. Przed gabinetem dyrektora można było spotkać ministra spraw wojskowych. Dreptał nerwowo, bo syn coś przeskrobał. Uczniowie zajeżdżali do szkoły samochodami z kapralami przy kierownicach. Inni taksówkami. Ja jeździłem komunikacją miejską.
Poziom nauczania był bardzo wysoki. Batory był też potęgą sportową. Na zawodach spotykaliśmy się regularnie z Niemieckim Gimnazjum Reformowanym z Łodzi. Nasz reprezentant w pływaniu, Jurek Gerstman, kosił wszystko na sto dwadzieścia metrów dowolnym. Pływał także Alek Dawidowski, późniejszy bohater akcji pod Arsenałem. Dyrektor Gimnazjum Niemieckiego mówił o przyjaźni polsko-niemieckiej, o tym jak te młodzieńcze kontakty przetrwają wszelkie kryzysy. Przetrwały pół roku. Potem niemal cała nasza reprezentacja była w Kedywie, a wszyscy w „Zośce”. Maturę robiłem już na kompletach w 1942 roku.
Co Pana w młodości najbardziej interesowało? Jakie miał Pan plany na przyszłość?
Wychowywałem się pod zakochanym okiem mamy. Przed wojną kombinowałem sobie, że będę dziennikarzem, bo byłem bardzo dobry z polskiego. W liceum Batorego redagowałem klasową gazetkę, pisałem też do ogólnoszkolnej. Jak zawodowy dziennikarz pisałem sprawozdawania z wydarzeń sportowych w Batorym do „Sportu Szkolnego”, który ukazywał się normalnie w kioskach. Tuż przed wojną szykowałem się, by zostać tam sprawozdawcą piłkarskim.
Letni dzień, 1984
Lord Claverton, 1985
W pogoni za błyskiem, scenicznym efektem, zgubiliśmy nitkę, która nas prowadziła od Greków przez Szekspira, Moliera do Czechowa i Fredry, do Mrożka i Becketta. Stłukliśmy lustro, w którym mieliśmy się odbijać, w którym świat miał się odbijać.
Andrzej Łapicki - przed lustrem
Wybrane felietony pisane dla miesięcznika „Teatr"
Jest taki moment przed przedstawieniem, kiedy każdy z nas tępo i raczej nieprzychylnie wpatruje się w swoją twarz w lustrze garderoby. To chwila, kiedy paruje z nas zmęczenie próbami, telewizją, radiem, filmem i Bóg wie czym jeszcze. Minuta odprężenia przed najważniejszym wysiłkiem aktora – przedstawieniem.
I wtedy przychodzą człowiekowi do głowy różne myśli: czy słusznie wybrał ten zawód, dlaczego nie został oceniony w tej roli tak, jak należy; myśli o niedobrej recenzji (o dobrej myśli się krótko albo w ogóle nie), o krytykach, o publiczności, o normach, o kolegach, o partnerze, który psuje najlepszą scenę, o bezsensownym wysiłku popołudniówek, o kacu, o charakteryzacji, którą za chwilę trzeba zacząć, o tym wszystkim, co stanowi powszedni, szary dzień każdego z nas.
I pomyślałem sobie, wpatrując się w swoją pooraną, zmęczoną twarz, że może by podzielić się tymi myślami z Wami wszystkimi…
Może z tego powstanie jakiś obraz obyczaju teatralnego naszych dni. Może to będzie, jakiś zapis codzienny, rzeczywisty – nie ten odświętny, który wynika z naszych wywiadów, wypowiedzi, deklaracji.
Spróbuję. Będzie się ta rubryka nazywała Przed lustrem. Nazwa chyba skromna, chociaż... można się w niej doszukać nawet czegoś z Szekspira.
Ponieważ jestem jednym z Was – podpisywać się będę
Kolega
Andrzej Łapicki i Andrzej Wajda w garderobie nr 1
Andrzej Łapicki, Magdalena Zawadzka i Gustaw Holoubek przed garderobą nr 1
Zawsze „pełen Wersal”
Andrzeja Łapickiego wspomina scenografka Łucja Kossakowska
Kiedy dostałam propozycję napisania tekstu o Andrzeju Łapickim mocno się zakłopotałam. Przez cały czas naszej długiej znajomości i co ważniejsze współpracy w relacji reżyser-scenograf ani razu nie pokłóciliśmy się, nie doszło, co jest na porządku dziennym w tej pracy, do żadnej awantury. Andrzej był po prostu bardzo dobrze wychowany i to niezwykle utrudniało jakąkolwiek ostrzejszą wymianę zdań. Zawsze „pełen Wersal”, co może nie jest najbardziej pożądane w sztuce.
Andrzej Łapicki i Łucja Kossakowska za kulisami
Andrzej Łapicki i Jarosław Kilian po premierze „Intrygi.."
Teatr polski nie może istnieć, jeśli nie będzie oparty na literaturze, która go wyróżnia spośród innych teatrów narodowych – na wielkiej literaturze romantycznej. Ale przy tym nie można zapomnieć o uśmiechu Fredry, o subtelności Rittnera, czy o tej „potwornej babie” Zapolskiej. Grając Wyspiańskiego musimy pamiętać o jego dzieciach i wnukach – od Stasia Witkiewicza przez Gombrowicza do Mrożka. Bez polskiej literatury nie ma polskiego teatru.